Wielu drogowców, ale też jak się ostatnio okazało wiceminister Zbigniew Rynasiewicz, widzi oczami wyobraźni polskie drogi oblężone przez pieszych, czyhających na sposobność, by rzucić się pod koła nadjeżdżającego samochodu. Przed popełnieniem samobójstwa powstrzymuje ich – póki co – tylko czerwone światło, a tych bardziej zdesperowanych, grożący im za wtargnięcie na ulicę mandat. Nie, tak nie jest.
W artykule w serwisie Transport–Publiczny.pl Grażyna Kuryłło opisuje petycję, podpisaną przez 10 tys. osób, proponującą odstąpienie od karania pieszych mandatami, za przechodzenie po pasach na czerwonym świetle. Pewnie wielu z was ma za sobą tłumaczenie panu policjantowi, że „nic nie jechało” i nawet jeśli na horyzoncie nie było widać choćby hulajnogi, a wy czekaliście na zielone całą wieczność, to i tak kończyło się 50–złotową karą. Pomysłodawca petycji dostał mandat za przejście na czerwonym świetle przez ulicę… wyłączoną z ruchu.
Autorka opisuje też odpowiedź ministerstwa infrastruktury na interpelację posła Marka Poznańskiego, który popiera pomysł depenalizacji przechodzenia na czerwonym świetle. Warto wspomnieć, że taki pomysł nie jest fanaberią, powstałą w głowach wielkomiejskich hipsterów, obrażonych na samochody. Prawo pieszego do przejścia przez jezdnię, gdy uzna to za bezpieczne, obowiązuje dziś w wielu europejskich krajach, w tym Wielkiej Brytanii, Włoszech, Belgii czy krajach skandynawskich.
Ale nie w Polsce, bo nasi urzędnicy nie ustają w wysiłkach ochrony pieszych przed nimi samymi. – Gdyby zalegalizować przekraczanie jezdni przez pieszego na czerwonym świetle, liczba sytuacji, w których następowałaby kolizja samochodu i pieszego, zdecydowanie by wzrosła.
Błędem jest założenie, że piesi podejmowaliby decyzję o wejściu na jezdnię tylko wtedy, gdy nie nadjeżdża żaden pojazd [podkr. - jd] – twierdzi rezolutnie wiceminister Zbigniew Rynasiewicz w odpowiedzi na interpelację. Podpiera się przy okazji górą statystyk opisujących ilu pieszych rocznie ginie na polskich drogach (dużo), ile kolizji ma miejsce z ich winy (większość), o ile wreszcie jest to więcej niż w krajach zachodniej Europy (o wiele więcej). Nie zauważa, że może te wszystkie liczby świadczą o tym, że obowiązujące nad Wisłą przepisy niespecjalnie zapewniają komukolwiek bezpieczeństwo. – Najwięcej przechodniów ponosi śmierć na przejściach dla pieszych, w tym również w miejscach, w których ruch jest kierowany sygnalizacją świetlną – wskazuje wiceminister. No to chyba nie są zbyt bezpieczne, panie ministrze?
Nie będę się szczególnie pochylał nad opinią pana Rynasiewicza, że piesi, wolni od groźby mandatu, z lubością wbiegaliby pod koła jadących samochodów. Każdy wie, że tam gdzie nie ma sygnalizacji, przez jezdnię przechodzi dużo ostrożniej, niż tam gdzie jest (bo generalnie patrzy się wtedy na jezdnię a nie na światła), a tam gdzie w ogóle nie ma przejścia dla pieszych, każdy rozejrzy się wokół siedemnaście razy zanim przebiegnie przez ulicę. Nie zgadzam się też z opinią usłyszaną niedawno w redakcji, że „przecież po ulicach chodzi mnóstwo osób, które w ogóle nie patrzą, gdzie idą”. Nie sądzę żeby było ich „mnóstwo”, zresztą jeśli ktoś jest na tyle zaaferowany rozmową przez telefon, albo tak zamyślony, że nie przejmuje się nadjeżdżającym samochodem (ryzykuje życiem), to nie wiem skąd pomysł, że przejmuje się czerwonym światłem (ryzykuje mandatem).
Za to warto zastanowić się nad tym, komu służy przestrzeń miejska. Czy to za dużo wymagać od kierowców, by zachowali szczególną uwagę choćby w centrach miast, gdzie już dziś nie powinni przekraczać 50 a czasem i 30 km/h? Czy może dalej będziemy uznawać pieszego za indywiduum, które najlepiej jakby latało nad ciągami komunikacyjnymi, a skoro nie ma skrzydeł, to ewentualnie niech naciśnie przycisk przy sygnalizacji i cierpliwie czeka na możliwość przejścia na drugą stronę ulicy.
Czerwone światła na przejściach dla pieszych, szczególnie na węższych drogach w pobliżu miejskich osiedli poza godzinami szczytu, przeważnie służą do zmuszania przechodniów, by mniej więcej przez 1,5 minuty stali bez sensu przed pasami. Gdyby w pozostałych przypadkach istotnie wpływały na ich bezpieczeństwo, można byłoby przymknąć oko na karanie pieszych za ich ignorowanie. Tylko, że to tak nie działa. Więc może dajmy sobie z tym karaniem spokój?