Władze Wandsworth, jednej z dzielnic Londynu, skonfiskowały w ciągu ostatniego miesiąca 130 żółtych rowerów publicznych sieci oBike. To mniej więcej jedna trzecia całego systemu, który ruszył w lipcu. Porzucane rowery zaczęły tarasować przystanki i stacje kolejowe.
„Jeśli oBikeUK zastanawia się, gdzie podziały się ich żółto–szare rowery, oto odpowiedź” – można przeczytać na twitterowym profilu Wandsworth Council, tuż nad zdjęciem magazynu zawalonego rowerami, które jeszcze niedawno można było wynajmować na ulicy.
– Wszyscy chcemy zachęcać jak najwięcej osób do jazdy na rowerze. Ale dość naiwne jest uznanie, że bezproblemowo można po prostu wrzucić tysiące rowerów na ulice Londynu, bez ostrzeżenia, czy wstępnej informacji – mówi lokalny radny Jonathan Cook. – Zostaliśmy zalani skargami, że te rowery zagradzają chodniki, blokują parkingi a często są porzucane w czyimś ogródku – dodaje.
Zatarasować Clapham JunctionNiedawno informowaliśmy o nowym trendzie, który narodził się w Azji i zaczyna podbijać Europę oraz USA, tzn. o nowym modelu bike–sharingu. Niskokosztowe, bezstacyjne i wprowadzane bez porozumienia z lokalnymi samorządami systemy rowerów publicznych w Chinach ocenia się już na miliony rowerów, a niedawno zaczęły pojawiać się w Wielkiej Brytanii. Największe koncerny MoBike i Ofo otworzyły niewielkie (jak na warunki chińskie) systemy w Manchesterze (1000 rowerów) i Cambridge.
OBike, mniejsza firma z Singapuru, w połowie lipca „wrzuciła” na ulice Londynu 400 rowerów we własnych barwach. Słowo „wrzuciła” nie jest przesadzone, bo rowery, które nie mają stacji, stoją tam, gdzie porzucił je poprzedni użytkownik, a lokalizuje się je za pomocą aplikacji. Korzystanie kosztuje 49 funtów opłaty wstępnej a potem 50 pensów za 30 minut. Firma liczy zyski i niespecjalnie przejmuje się obsługą systemu, który funkcjonuje samodzielnie.
Tylko, że nie tak jak chciałoby miasto. W godzinach szczytu rowery kompletnie tarasują m.in. wejście na stację kolejową Clapham Junction, czyli jedną z najbardziej uczęszczanych stacji w Londynie, z której rocznie korzysta 17,5 mln pasażerów, a w godzinach szczytu przejeżdża tamtędy 180 pociągów na godzinę. Ponieważ nie mają stacji, użytkownicy zostawiają je przed stacją i nie ma kto ich posprzątać.
„Chińczyk” tańszy?Choć „chiński” model roweru publicznego jest pozornie wygodniejszy niż tradycyjny, to Londyn właśnie poznaje jego wady, z którymi chińskie miasta zmagają się już od jakiegoś czasu. Tam zdarzało się, że służby miejskie musiały jednorazowo posprzątać tysiące zdezelowanych i popsutych rowerów. Władze Wandsworth już muszą zmagać się z oskarżeniami, że torpedują wygodną usługę, ale są nieprzejednane. Cook twierdzi, że nie może być tak jak to wygląda teraz.
„Chiński bike–sharing” jest tańszy niż tradycyjny. Santander Cycles, znane jako „rowery Borysa” (zostały uruchomione za kadencji burmistrza Borisa Johnsona), czyli odpowiednik choćby warszawskiego Veturilo, ze stacjami, schematem, itd. Wymagają abonamentu (2 funty/dzień, 10 funtów/tydzień lub 90 funtów/rok), są darmowe przez 30 minut, ale potem kosztują funta za godzinę, 4 za 1,5 godziny i opłata rośnie z czasem. W dodatku koszt klasycznego systemu to dla Londynu ok. 40 mln funtów rocznie. „Chińskie” systemy nie kosztują nic, poza brakiem kontroli i ostatecznie koniecznością sprzątania.
Na oBike narzekają też dzielnice Hackey, Hammersmith i Fulham. Urzędnicy narzekają, że z singapurską firmą nie można się skontaktować. – Pojawili się w Londynie bez konsultacji z kimkolwiek – miał powiedzieć londyński oficer pieszy i rowerowy Will Norman.