Już nie trzeba bać się: "bileciki do kontroli!". W wałbrzyskich autobusach można u kontrolera bilet kupić lub spytać się o dogodną przesiadkę. Dolnośląskie miasto wprowadziło eksperyment, który zdaje się opłacać w każdym wymiarze. Finansowym, ale nie tylko.
Jeszcze pięć lat temu w Wałbrzychu wystawiano gapowiczom 11 tys. mandatów rocznie. Dziś to nieco ponad tysiąc, czyli mniej więcej tyle ile podobnej wielkości Legnicy wystawia się przez cały rok. W 2013 r. przychody z biletów, w stosunku do poprzedniego roku, zwiększyły się o 12 proc. To mniej więcej dodatkowe 1,2 mln zł w kasie miasta. – Jedyne pytanie jakie mieliśmy przed wprowadzeniem tego rozwiązania, to czy to się będzie opłacało. Wygląda na to, że się opłaca – tłumaczy
w rozmowie z Radiem Wrocław prezydent Wałbrzycha Roman Szełemej.
Konduktor się przyjąłPod koniec 2012 r. Zarząd Dróg, Komunikacji i Utrzymania Miasta próbował pilotażowo przyzwyczaić pasażerów do kontrolerów w autobusach. Mieli radykalnie różnić się od nielubianych „kanarów”, a być raczej kimś w rodzaju „gospodarza autobusu”. Kontrolować bilety, ale przede wszystkim je sprzedawać, pilnować porządku, etc. „Stwarzać atmosferę komfortu, bezpieczeństwa i życzliwości” – jak pisał wtedy kierownik biura promocji w ratuszu Wojciech Karczewski. Nie było wielkim odkryciem, że sama obecność osoby w uniformie, do której można się zwrócić po pomoc, podnosi poczucie bezpieczeństwa podróży i odstrasza chuliganów. Ale Wałbrzych zdecydował się na sprawdzenie tego pomysłu w praktyce.
Dziś grupa kilkunastu kontrolerów powiększyła się do ok. 50 osób, które stale jeżdżą wałbrzyskimi autobusami. Pasażerom się spodobali, co już półtora roku temu podkreślano jako ważny element oceny programu. Miasto zarabia, nie ma kłopotu ze ściąganiem zaległych mandatów (przed wprowadzeniem kontrolerów suma nieściągniętych należności była nawet większa niż to co dziś Wałbrzych dodatkowo zarabia na sprzedanych biletach), a dla pasażera taki układ jest wygodniejszy.
Czy automat jest potrzebny?Bo tak naprawdę pozafinansowy wymiar wałbrzyskiego eksperymentu jest być może równie ważny, jeśli nie ważniejszy, niż to co trafi do kasy. W tokijskim metrze zatrudniane są osoby, których obowiązki ograniczają się często nie tylko do udzielania informacji pasażerom, ale też dbania w bardzo podstawowym zakresie o czystość na stacji, czy machania (!) podróżnym odjeżdżającego pociągu. Nie zarabiają dużych pieniędzy (często są to studenci), ale takie postępowanie ma istotny wymiar społeczny.
W pełnej nowoczesnych rozwiązań technologicznych Japonii uznano za istotną wartość możliwość kontaktu z drugim człowiekiem. Machanie teoretycznie nikomu nie jest potrzebne, sprzątać mogłyby maszyny, tym bardziej nowoczesny terminal informacyjny udzieli podróżnemu każdej potrzebnej wskazówki. Ale nie każdy poradzi sobie z jego obsługą, nie każdy zresztą to lubi. A jeśli kiedykolwiek zdarzyła wam się jakaś nieprzewidziana sytuacja np. w warszawskim metrze, spróbujcie znaleźć kogokolwiek, kogo można by było o coś spytać. Trzeba mieć szczęście.
Coraz nowocześniejsze społeczeństwa stają przed problemem… braku pracy dla osób, które kiedyś były niezbędne, a teraz mogą zostać wyręczone przez maszyny. Jednym z głównych powodów tegorocznych strajków w londyńskim metrze jest likwidacja kas biletowych, które mają zastąpić automaty. Z kasami jest związanych blisko tysiąc pracowników. Plan władz metra zakłada przesunięcie ich do pracy na stacji, ale tylko części (ok. 200 osób). Reszta straci pracę. Możliwość kontaktu z obsługą metra oko w oko a nie za szybą, to jedno z haseł reformy, ale wiąże się to ze zwolnieniami.
W Wałbrzychu już dwa lata temu wspominano, że wprowadzenie konduktorów ma związek z unowocześnianiem taboru. Nowe autobusy nie wymagały rozbudowanej obsługi technicznej. Część osób, które się tym zajmowały, przekwalifikowano na kontrolerów.