W zeszłym tygodniu barcelońscy anarchiści z grupy Arram zatrzymali przy stadionie FC Barcelona autobus z turystami, przebili opony i nabazgrali sprejem hasło „Turystyka zabija okolicę”, w tym pocięli opony bikesharingowych rowerów. Te akty wandalizmu to efekt dużego problemu, z którym Barcelona nie umie sobie poradzić.
– Byłem przekonany, że to atak terrorystyczny i wybiła moja godzina – opowiadał z przejęciem brytyjskiej bulwarówce „Daily Mail” Andrew Carey z Bridgend, który, jak pisze gazeta, wybrał się na romantyczną przejażdżkę z dziewczyną piętrowym autobusem z odkrytym górnym pokładem. – Zamaskowani mężczyźni otoczyli autobus [było ich czterech – red.] i zaczęli krzyczeć. Już czekaliśmy na kogoś, kto wejdzie do autobusu z nożem, albo bronią. Odczułem ulgę, gdy tylko namazali graffiti. Ale to było przerażające – cytuje go gazeta.
Anarchiści z grupy Arram, czyli młodzieżówki jednej z lewicowych partii katalońskich Candidatura d’Unidad Popular (CUP) nasmarowali na autobusie hasło „El tourisme mata els barris”, czyli „Turystyka zabija okolicę”. Ponieważ trafiło na turystów z Wielkiej Brytanii, którzy masowo odwiedzają Barcelonę, tamtejsze gazety rozpisują się o tym zdarzeniu.
We wtorek członkowie Arram „pochwalili się” na twitterze filmem (
można go zobaczyć tutaj), w którym tną opony rowerów należących do Donkey Republic. To rodzaj bike sharingu, który sami
nazwaliśmy jakiś czas temu „Rowerowym Uberem”. Rowery wypożycza się dzięki aplikacji, ale są one własnością prywatnych osób, które przekazują je do systemu, zarabiają na nich, gdy sami nie jeżdżą. – Te akty wandalizmu to odpowiedź na przemoc jakiej jesteśmy ofiarami każdego dnia – skomentowała oba wydarzenia Laura Flores. – Ulica musi być miejscem gdzie mamy prawo do wypowiedzi. Tylko tam możemy to robić – dodała.
„Turyści, do domu!”Zamaskowani wandale zostali potępieni przez lokalnych polityków, w tym lewicową burmistrz Adę Colau, a także część biznesu, który czerpie zyski z turystyki. Ale wielu mieszkańców Barcelony po cichu popiera cel, choć może nie zawsze metody. Barcelonę odwiedza co roku 8 mln turystów. Utrzymują gigantyczną branżę turystyczną, ale powodują też poważne problemy.
Centralne dzielnice Barcelony są coraz częściej zajmowane przez hotele, które zarabiają na turystach, przez co rosną mieszkania dla rodowitych barcelończyków. Rodowitym mieszkańcom miasta żyje się w nim nie tylko coraz drożej, ale też coraz trudniej, bo infrastruktura, usługi, czy sklepy nastawione są na tymczasowych turystów, a nie na stałych mieszkańców. Burmistrz Colau przeforsowała niedawno zakaz uruchamiania nowych hoteli w centrum miasta. Ale to może być niewystarczające, bo największym problemem jest wynajmowanie turystom mieszkań i apartamentów. Właścicielom wielokrotnie bardziej opłaca się taka działalność, niż zwykły, długoterminowy wynajem. W efekcie barcelończycy nie mają gdzie mieszkać.
Od pewnego czasu całe miasto pokrywają graffiti porównujące turystów do terrorystów, czy wykrzykujące „Tourists Go Home!”. Na niektórych balkonach można dostrzec prześcieradła, zhasłami „Dajcie nam spać” i o podobnej treści. Głośne zabawy do późnej nocy też zaczynają być społecznym problemem.
źródło: Twitter Dlaczego anarchiści tną opony w rowerach? Bo to pośrednio, inny przejaw tego samego zjawiska. Rowery Donkey Republic, w końcu nastawione na zysk, prywatne przedsięwzięcie, zajmują miejsce przy ogólnodostępnych, finansowanych z lokalnych podatków stojakach. Korzystają z nich głównie turyści odwiedzający miasto. To problem, bo stojaków w mieście jest mało, a za „przypięcie się” do znaku drogowego albo do drzewa grozi mandat.
Jak walka z GoogleBusami Z problemem, będzie musiała sobie poradzić burmistrz Colau, która jest w tym momencie atakowana zarówno przez branżę turystyczną (której nie podoba się „zakaz hotelowy”), jak i mieszkańców, którzy jej działania względem zalewu turystów uważają za zbyt łagodne.
Walka z procesem gentryfikacji, czyli powodowanego przez względy ekonomiczne wypychania z centrów miast zwykłych mieszkańców, bardzo przypomina awanturę jaka kilka lat temu przetoczyła się przez San Francisco. Tam mieszkańcy blokowali, a nawet obrzucali kamieniami wielkie, komfortowe autobusy, które woziły pracowników do firm technologicznych w Dolinie Krzemowej. Tzw.
GoogleBusy nie tylko powodowały, że rosły ceny mieszkań w centrum miasta (bo świetnie zarabiający inżynierowie płacili za nie dużo więcej niż dotychczasowi mieszkańcy), ale w dodatku korzystały z przystanków i infrastruktury miejskiej za symboliczną opłatą.