Arriva, jedyny duży przewoźnik w Bieszczadach, od 1 lipca rezygnuje z obsługi autobusowej powiatów bieszczadzkiego, leskiego, sanockiego i brzozowskiego. Ale już od dawna to region w którym transportu publicznego nie ma. Jeden z niewielu w Polsce, w którym brak autobusów bezpośrednio i wprost wpędza ludzi w biedę.
– Jak ludzie sobie radzą? Ci którzy mogą, po prostu uciekają – odpowiada po chwili zastanowienia Duszan Augustyn. Mieszka właśnie tam i kilka tygodni temu przygotował ze znajomymi z lokalnego oddziału partii Razem
krótki raport o fatalnej sytuacji komunikacyjnej tego regionu. Zrobili to, bo nikt inny zdaje się nie dostrzegać problemu. Gdy niedawno zorganizowali spotkanie, w którym rozmawiali o pomyśle utworzenia związku powiatów, który mógłby zorganizować transport publiczny, przez lokalne władze zostali zignorowani.
– Już dziś jest kilkadziesiąt wsi, które są odcięte od świata. Problem dotyczy ok. tysiąca osób, które nie mają dostępu do żadnego autobusu, czy busa. Ale mniej więcej jedna trzecia mieszkańców [w powiecie bieszczadzkim i leskim mieszka w sumie prawie 50 tys. osób – red.] nie może liczyć na więcej niż dwa kursy dziennie – wyjaśnia Augustyn.
– Stworzył się w Bieszczadach taki model młodego człowieka, który jak tylko stanie się pełnoletni, wyjeżdża do Niemiec. Tam kupuje jakiegoś grata i z nim wraca. A potem dwa razy w tygodniu jeździ na Ukrainę zatankować tanie paliwo. Niektórzy zarabiają sprzedając je na miejscu. Ci którzy nie mogą, są odcięci od świata – tłumaczy.
Bez autobusu nie ma turystykiDlatego od wakacji nie tyle powstanie problem, co pogłębi się ten już istniejący. Augustyn tłumaczy, że dziś na głównych liniach kursuje 4–6 autobusów różnych przewoźników dziennie. Na mniej uczęszczanych nierzadko jest to jeden autobus rano, który wraca wieczorem. Stosunkowo łatwo jeszcze dojechać do Zagórza, dokąd w dodatku dojeżdżają pociągi, choć z Warszawy czy Rzeszowa można tam dojechać tylko w weekendy. Ale dalej zieje transportowa czarna dziura.
W efekcie na Zagórzu kończy się mapa inwestycyjna Bieszczad. Dalej nikt nie otwiera żadnych firm, choć bezrobocie swobodnie przekracza 20 proc. Nikt nie zaryzykuje pieniędzy tam, gdzie jego pracownicy nie będą mogli dojechać, albo tam gdzie musi im zapłacić tyle, by opłacało im się codziennie dojeżdżać samochodem. Kłopot z wieczornymi powrotami do domu mają też osoby pracujące w branży turystycznej, co jeszcze pogłębi się od wakacji. Bieszczadzka turystyka jest podduszana przez brak autobusów, co w wakacje będzie jeszcze większym problemem.
Arriva tłumaczy rezygnację z kursowania w Bieszczadach tym, że od lat przynoszą straty. Rzeczniczka przewoźnika Joanna Parzniewska mówiła niedawno w rozmowie z Gazetą Wyborczą, że firma przez lata próbowała zmieniać siatkę połączeń i szukać oszczędności, ale bezskutecznie. Po wycofaniu się przewoźnika pracę straci 190 osób, ale Arriva obiecuje pomoc tym, którzy chcieliby przejąć jej autobusy i jeździć na własną rękę.
Augustyn rezygnacji przewoźnika żałuje, choć dostrzega też jego wkład w dzisiejszą niekorzystną sytuację wskazując, że ceny przewozów początkowo były niskie, a gdy kilku konkurentów Arrivy nie wytrzymało rywalizacji, podskoczyły w górę. W niezbyt zamożnych Bieszczadach autobusy są dziś drogie. Z Ustrzyk Górnych do Ustrzyk Dolnych jedzie się za 11,5 zł.
A może związek?– Samorząd? Zajmują się kursowaniem gimbusów, ale poza tym nie widzą swojej roli w rozwiązaniu problemu – wskazuje Augustyn. Burmistrz Ustrzyk Dolnych Bartosz Romowicz w rozmowie z Wyborczą przyznaje, że samorządowcy sprawdzają, czy stać ich na utworzenie własnej komunikacji, ale od razu sam sobie odpowiada, że bez zmiany prawa, nie.
W Ministerstwie Infrastruktury pracuje zespół, który ma stworzyć kolejną już koncepcję zmiany ustawy o publicznym transporcie zbiorowym. Jednym z kilku założeń nowelizacji ma być „pakietowanie” linii autobusowych i możliwość przyznawania niektóre z nich wyłączności przewoźnikom. Dzięki temu przewoźnik mógłby zarabiać na dochodowej linii bez strachu, że konkurent mu ją zajmie, ale jednocześnie byłby zobowiązany do utrzymywania połączeń na liniach deficytowych. Dla Bieszczad mogło by to być dobre rozwiązanie, ale wspomniane przepisy to na razie propozycje rozważane w ministerialnym zespole i w życie mogą wejść prawdopodobnie najwcześniej od początku 2019 r.
Bieszczadzkie Razem widzi jednak związek komunikacyjny, utworzony przez lokalne gminy i powiaty, jako sposób poradzenia sobie z transportowym kryzysem. Takie spółki funkcjonują choćby na Górnym Śląsku, bo kilku podmiotom wspólnie łatwiej zorganizować spójną komunikację na danym obszarze. W raporcie Razem, opublikowanym jednak jeszcze przed decyzją Arrivy, wskazuje się też na potrzebę zezwolenia autobusom na zatrzymywanie się na żądanie. Dziś zgodnie z prawem autobusy mogą podejmować i wysadzać pasażerów wyłącznie na przystankach. To generalnie sensowne, bo za korzystanie z nich płacą samorządom, które z tych pieniędzy je utrzymują, ale w tym przypadku kompletnie nieprzystające do bieszczadzkiej rzeczywistości.
Co wiec czeka Bieszczady? Augustyn sugeruje, że staną się najpewniej pierwszym polskim regionem z „modelem marszrutkowym”, znanym zza wschodniej granicy. Już dziś zresztą po Bieszczadach, tam gdzie mogą zarobić, kursują w żaden sposób nie oznaczone, nierozkładowe i niekontrolowane busiki. Część mieszkańców w ten sposób jakoś będzie funkcjonować. Reszta będzie pozostawiona samym sobie.