Wielka firma uruchomiła własną linię autobusową dla pracowników, dzięki czemu nie korzystają z własnych samochodów, nie zanieczyszczają środowiska, nie powodują korków, mieszkają w mieście i tam wydają wysokie pensje, napędzając powszechny dobrobyt. Układ idealny? Niekoniecznie.
„Bywają dni, gdy przychodzą mi na myśl statki kosmiczne. Z ich okien obcy, na wyższym etapie rozwoju, obserwują nas – tych, którymi mają rządzić” – napisała niedawno lewicowa aktywistka Rebecca Solnit w „London Review of Books”. To tylko jeden z przykładów, jak pewien pomysł na podwożenie pracowników do firmy wywołał awanturę na szeroką skalę.
Nie ma to jak w San FranciscoRejon zatoki, u brzegów której leży San Francisco, jest dość powszechnie uważany w Stanach Zjednoczonych za jedno z najwygodniejszych miejsc do życia. Samo miasto jest jednym z niewielu, które przetrwało rzeź tramwajów w połowie ubiegłego wieku, więc zapewnia mieszkańcom bardzo wygodny transport. Procent tych, którzy jeżdżą na rowerach również jednym z najwyższych w USA. W dodatku niedaleko leży słynna Dolina Krzemowa, gdzie swoje siedziby mają firmy z branży internetowej i high–tech, m.in. Google, Facebook czy Apple. Nie można pominąć faktu, że jest tam ciepło, słonecznie, czyli tam klimat mają taki, że nie trzeba się z jego powodu tłumaczyć.
Firmy komputerowe dbają, by ich pracownicy – przeważnie wysoko opłacani specjaliści, zarabiający rocznie sześciocyfrowe sumy – nie musieli korzystać z samochodów, a jednocześnie nie musieli opuszczać oddalonego o ok. 50 km San Francisco, by zamieszkać gdzieś bliżej miejsca pracy. Zorganizowały dla niech autobusy, które codziennie rano, z przystanków w mieście, zabierają zaspanych inżynierów i komputerowców z kawą w ręku i wiozą do Doliny Krzemowej. Jako pierwszy wpadł na to Google (stąd autobusy potocznie nazywa się Google–busami, albo po prostu G–busami) ale potem w jego ślady poszli inni.
Myliłby się jednak ten, kto wziąłby G–busy, za zwykłe miejskie autobusy. To superkomfortowe, wielkie, wygodne, ciche, klimatyzowane pojazdy, rzecz jasna ze swobodnym dostępem do internetu. Innymi słowy luksus w drodze do pracy. Tuż przed Bożym Narodzeniem właśnie w jeden z tych pięknych, wymuskanych białych autobusów jadących do Doliny Krzemowej z położonego niedaleko Oakland, poleciał kamień i roztrzaskał szybę. W San Francisco w ostatnich tygodniach G–busy były wielokrotnie zatrzymywane przez pikiety, które domagały się, by zniknęły z ulic miasta.
Klasa wyższa, g–busowaOrganizacje społeczne w San Francisco traktują je jako symbol niepokojących zmian jakie w ostatnich latach zachodzą w mieście. San Francisco jest ofiarą własnego sukcesu. Ponieważ żyje się tam tak dobrze, ceny wynajmu mieszkań poszybowały w górę. To samo dotyczy wynajmu lokali, więc małe restauracje, księgarnie i punkty usługowe, które nadawały miastu klimat, powoli plajtują. Zjawisko nasilają bogaci pracownicy firm technologicznych. Właściciele lokali podnoszą czynsze, bo wiedzą, że świetnie zarabiających specjalistów będzie na nie stać. W ciągu ostatniego roku średnio czynsze w mieście skoczyły o 15 proc.
G–busy są nie tylko symbolem, ale też przyczyną zjawiska, bo dzięki nim pracownicy Facebooka, czy Google’a mogą mieszkać daleko od miejsca pracy. Ceny i czynsze w mieszkaniach w pobliżu przystanków G–busów rosną jeszcze szybciej.
źródło: alistairmbarr/TwitterDla wielu jednak wystarczającym powodem by nienawidzić G–busów jest ich rola w stawianiu barier między bogatą, a biedną społecznością San Francisco. Nie są dostępne dla każdego, ale np. korzystają z miejskich przystanków, często, czekając na spóźnialskich, zajmując przez długi czas większość dostępnego miejsca. Do niedawna korzystały z nich za darmo, ale od stycznia miasto nałożyło na nie opłatę – dolar za postój jednego autobusu na jednym przystanku. Protestujący uważają, że to śmieszne pieniądze. Miasto i same firmy tłumaczą, że w myśl przepisów na razie większych opłat wprowadzić się nie da.
– Te autobusy to emblemat tej grupy ludzi. Czy są zbyt delikatni, żeby jeździć zwykłą komunikacją miejską? – pyta retorycznie Tony Robles, adwokat jednej z organizacji społecznych w San Francisco. – Mieszkam tutaj pół wieku. Z tych 50 lat pewnie przez 45 korzystałem z miejskiej komunikacji i czuję się z tym bardzo dobrze – dodaje.
Zabierają miejsca pracy, czy je tworzą?Firmy z Doliny Krzemowej bronią się zwracając uwagę, że miasto i region korzystają przede wszystkim z miliardowych podatków jakie odprowadzają. – Taksówkarze, ludzie pracujący w restauracjach czy hotelach, to też miejsca pracy, które stworzowno w San Francisco i dla mieszkańców San Francisco. Jeśli mówimy o walce z bezrobociem i biedą to trzeba pamiętać, że wysoko opłacani pracownicy z Doliny Krzemowej sami powodują, że powstają i są opłacane kolejne miejsca pracy – tłumaczy Bob Linscheid, prezes San Francicso Chamber of Commerce.
Niedawno Google przekazał miastu prawie 7 mln dol. w formie dofinansowania darmowych przejazdów komunikacją miejską dzieci z biedniejszych rodzin. „Mieszkańcy San Francisco” są słusznie oburzeni, że płacimy miastu za korzystanie z przystanków tylko po dolarze. Póki co rozmawiamy z miastem jak ustalić stosowne opłaty, a w międzyczasie, przez następne dwa lata, chcemy dofinansować przejazdy uczniów” – napisała firma w oświadczeniu.
Dla protestujących to niewiele. „Nie jesteście niewinnymi ofiarami” – można przeczytać na ulotkach, które społecznicy kierują do pasażerów G–busów. „Żyjecie w komforcie, otoczeni przez biedę, bezdomność i śmierć, najwyraźniej obojętni na wszystko dookoła, zagubieni w pieniądzach i własnym sukcesie”.