Od pierwszego lipca lokalne autobusy w całej Estonii – w uproszczeniu: estońskie PKS-y – nie będą wymagały od swoich pasażerów biletów. Media na świecie opisują ten pomysł jako pozytywny, przełomowy i pierwszy w historii przykład darmowego transportu publicznego w skali całego kraju. W rzeczywistości rzecz jest dużo bardziej skomplikowana.
Estoński darmowy transport publiczny to projekt rządowy. Jego głównym celem jest próba odwrócenia tendencji wyludniania się prowincji. Młodzi Estończycy przenoszą się do większych miast i wyjeżdżają za granicę. Prowincja – dziś ok. 1/3 mieszkańców kraju – szybko się starzeje. Tendencję nasiliła też przeprowadzona niedawno reforma samorządowa (ponad 200 gmin scalono w 79) co sprawiło, że wielu mieszkańców ma po prostu dalej do urzędu. Możliwość korzystania z autobusów bez biletów ma być ulgą, szczególnie dla osób starszych i gorzej sytuowanych.
Tallinn już to zna
1,3-milionowy kraj ma zresztą już doświadczenie z bezpłatną komunikacją. W Tallinnie od pięciu lat mieszkańcy nie płacą za bilety. Półmilionowa stolica kraju to największe miasto na świecie, które się na to zdecydowało i dyżurny przykład metropolii funkcjonującej bez biletów, z dobrymi i złymi konsekwencjami tej sytuacji. Przy czym warto zauważyć, że biletów nie pozbyto się tam zupełnie. Turyści (również przyjezdni z innych części kraju) muszą mieć bilety. Mieszkańcy muszą z kolei legitymować się kartą miejską.
To oznacza, że miasto tylko trochę zaoszczędziło na kontrolach i druku biletów. Wzrost liczby pasażerów komunikacji miejskiej szacowano w ciągu pierwszych dwóch lat na kilka procent, czyli niedużo. Korzyści, jakimi chwali się Tallinn, to przede wszystkim więcej ludzi, którzy zameldowali się w stolicy i tam płacą podatki (to mniej więcej tysiąc euro rocznie za mieszkańca, a tych nowych jest po kilkanaście tysięcy każdego roku) oraz rozwiązanie nadmiernego zatłoczenia centrum miasta samochodami.
Jednoznaczne wskazanie, czy pomysł się sprawdził, czy nie, jest jednak trudne, bo wpływa na to wiele czynników, a sami urzędnicy w Tallinnie przyznają, że każde miasto jest inne. Np. w Warszawie wystarczyło wprowadzenie Karty Warszawiaka, czyli de facto obniżenie ceny biletów okresowych dla rozliczających PIT w stolicy, by co roku przybywało tu ok. 20 tys. nowych podatników (w latach gdy tego bonusu nie było, przyrost oscylował wokół tysiąca rocznie). Tallińscy kierowcy przesiedli się do autobusów również dlatego, że mocno podniesiono tam opłaty za parkowanie w centrum.
Estończycy nie chcą za darmo?
Darmowy transport autobusowy w całej Estonii wciąż nie oznacza całkowitego pozbycia się biletów. Co prawda w lokalnych autobusach biletów nie będzie w ogóle – rząd zdecydował po prostu o rezygnacji z kontrolerów, uznając to za rozwiązanie tańsze – ale mieszkaniec małego estońskiego miasteczka, gdy przyjedzie do stolicy, wciąż będzie musiał zapłacić za jeżdżenie po mieście. Dodatkowo, niektóre gminy w Estonii chcą być wyłączone z ogólnokrajowej inicjatywy.
W badaniu przeprowadzonym kilka dni temu przez estoński oddział Kantara rządowy pomysł popiera zaledwie… 37 proc. przepytanych Estończyków. W dodatku największe poparcie darmowa komunikacja na szczeblu ogólnokrajowym ma w Tallinnie, który w zasadzie na lipcowych zmianach nie skorzysta. Na wsi, która w zamyśle ma skorzystać, aż 57 proc. respondentów jest przeciwko zmianom, a popiera je jedynie co czwarty badany.
Aivar Voog z Kantara, tłumaczy w serwisie err.ee te zaskakujące wyniki tym, że mieszkańcy prowincji i tak jeżdżą autobusami rzadko i nie jest to dla nich dziś duży wydatek. Sugeruje też, że ci którzy jeżdżą, mogą bać się obniżenia jakości usług po zmianach. Z kolei w Tallinnie poparcie jest duże wśród młodych ludzi – uczniów i studentów – którzy zarabiają mało, a z transportu publicznego korzystają często, więc dla nich będzie to poważna oszczędność.
Polskie PKS-y kosztowałyby miliardy
Czy można pomysł estoński przełożyć na polski grunt, gdzie PKS-y masowo bankrutują, a znaczna część kraju jest już dziś transportowo wykluczona? Przez ostatnie dekady transport kolejowy likwidowano, a na Podkarpaciu czy na Mazurach do wielu miasteczek i wiosek nie dojeżdża żaden autobus, albo dojeżdża 1–2 na dobę. Byłoby to trudne, bo sytuacja nad Wisłą znacząco się różni od tej w Estonii.
Tam transport publiczny już dziś jest w olbrzymim stopniu subsydiowany. Autobusy regionalne w 80 procentach są dotowane przez państwo. M.in. dlatego rezygnacja z biletów to paradoksalnie nie jest dla estońskiego budżetu duży wydatek (cała operacja jest szacowana na ok. 13 mln euro w tym roku). W przypadku Polski nikt takich kosztów nie policzył, ale można je szacować w miliardach złotych.