W niedzielę, w Warszawie, przy pięknej pogodzie, na przejściu dla pieszych został zabity młody człowiek. Miejsce, w którym to się stało to książkowy przykład, że w Polsce ulice są niebezpieczną barierą, której należy się strzec, a ograniczenie prędkości to fikcja. I co? I nic.
Ulica Sokratesa to kilometrowy, prosty odcinek jezdni między Kasprowicza a Wólczyńską z dwoma pasami w obie strony. Kiedyś był to koniec bielańskiego Wawrzyszewa. W ciągu kilku ostatnich lat na północ od niej pobudowano nowe bloki mieszkalne, więc dziś stanowi barierę oddzielającą nowych mieszkańców od parku, szkoły i bazarku na starym osiedlu. Dwie części Wawrzyszewa są od siebie odcięte. Przez długi czas było tam raptem kilka przejść dla pieszych. Nowe wytyczono niedawno.
W niedzielę na przejściu dla pieszych został zabity człowiek. Młody ojciec, który ostatnim ruchem zepchnął rodzinę z toru jazdy bmw. Był środek dnia, piękna słoneczna pogoda, a on przechodził przez pasy z azylem. Według świadków samochód jechał szybko, przed uderzeniem nawet nie zwolnił.
Znam to miejsce świetnie. Mieszkam obok. Korzystam z tego przejścia i przechodziłem przez nie wielokrotnie. Sokratesa to wygodny dojazd do mostu Północnego, ale nie ma na niej korków, nie ma na niej skrzyżowań, poza bocznymi uliczkami z dojazdem pod blok. Prosta jak drut, kierowcy rozpędzają się tam z naturalnością oddechu. Czasem ustępują pierwszeństwa na przejściu, czasem nie. Czasem samochód na drugim pasie zatrzyma się, gdy pierwszy przepuści, czasem trzeba odskakiwać.
Od wczoraj przeglądam grupę facebookową mojej wspólnoty mieszkaniowej. Moi sąsiedzi domagają się sygnalizacji świetlnej. Nie przebierają w słowach. Domagają się jej zresztą od wielu miesięcy. Nie dziwię im się. Boją się o dzieci i boją się o siebie. Nie dziwię im się, choć wiem, że światła spowodują, że zostaniemy jeszcze bardziej odcięci od reszty Bielan. Że przejście przez Sokratesa, które dziś zajmuje chwilę, po zamontowaniu sygnalizacji będzie trwało minutę, półtorej, aż czerwone zmieni się w zielone.
Może wreszcie zobaczymy na naszej ulicy patrol drogówki. Co prawda będzie tam pewnie po to, by polować na tych, co nie poczekają na zielone (to jedyna dostrzegana przeze mnie aktywność policjantów drogówki w tej okolicy – konkretnie przy wejściu do metra Młociny), ale zawsze coś...
Jest tam ograniczenie prędkości do 50 km/h. Ale Polska to kraj, w którym ograniczeń prędkości prawie nikt nie przestrzega. To nie bon mot, ani wyraz rozgoryczenia, tylko
wniosek z rządowego raportu opartego o badania z kilku województw. I co? I nic.
Różnica między 50 km/h a np. 60 km/h
to często granica między życiem a śmiercią. W tym drugim przypadku droga hamowania wydłuża się znacząco, a szanse na przeżycie potrąconego spadają w pobliże zera. Ale Polska to kraj, w którym przekroczenie prędkości o 10 km/h to żadne przekroczenie. To znów nie bon mot, ani wyraz rozgoryczenia, tylko prawo o ruchu drogowym, które puszcza w niepamięć „błąd kierowcy do 10 km/h włącznie”. I co? I nic.
Sokratesa to miejsce gdzie można by postawić fotoradar. Fotoradarów piraci drogowi się boją, a odcinkowych pomiarów prędkości jeszcze bardziej. Ale Polska to kraj, w którym połowa (!) mandatów z urządzeń wyłapujących piratów drogowych ląduje w koszu, bo państwo nie potrafi poradzić sobie ze zorganizowaniem instytucji, która ma się tym zajmować. To znów nie bon mot, czy wyraz rozgoryczenia, ale
wynik kontroli NIK w Generalnym Inspektoracie Transportu Drogowego. I co? I nic.
Państwo, w którym co roku na drogach ginie 3 tys. ludzi, a 800 z nich to piesi, mogłoby uznać, że jest to poważny problem. Zwłaszcza, że są to liczby radykalnie większe niż w zdecydowanej większości krajów unijnych. Ale Polska to kraj, w którym parlamentarny zespół ds. bezpieczeństwa ruchu drogowego liczy 6 posłów. Kilka razy mniej niż zespół ds. badmintona. I co? I nic.