Miasta mają mniej pieniędzy z obniżonego PIT i większe wydatki na energię elektryczną. I choć samorządowcy zarzekają się, że budżet zepną, to oszczędności lub dodatkowych pieniędzy szukają w komunikacji miejskiej. Tak najłatwiej, ale to ryzykowne.
Ceny biletów podniosły, lub niedługo podniosą, Gdańsk, Poznań i Łódź. W Krakowie wzrosły w zeszłym roku. W Warszawie urzędnicy zarzekają się, że w planach nie ma droższych biletów, ale pasażerowie z okolic stolicy w tym roku płacą więcej za podróże Kolejami Mazowieckimi i WKD zarządzanymi przez samorząd województwa.
Warszawski ZTM próbował radzić sobie jednak w inny sposób, przez cięcia. Jeszcze w grudniu zapowiedziano ograniczenie kursów części autobusów w niedziele niehandlowe.
Po protestach z pomysłu wycofano się rakiem, ale widać, że w ratuszu szuka się oszczędności. Dużo gorzej mają pasażerowie w Lublinie, gdzie „rozrzedzono” częstotliwość autobusów i trolejbusów na licznych liniach. Świąteczny rozkład jazdy w praktyce płynnie stał się rozkładem codziennym.
PIT i prąd
Przyczyny są dwie i na obie miejskie samorządy wpływ mają niewielki. W zeszłym roku Sejm przegłosował obniżenie stawki PIT z 18 do 17 proc. i zwolnienie z PIT–u pracowników do 26 roku życia. Rzecz w tym, że wypływy budżetowe z podatku PIT (w 2018 r. – 110,8 mld zł) mniej więcej w połowie trafiają do samorządów – w ok. 38 proc. do gmin, a w ok. 10 proc. do powiatów. W praktyce PIS swoje przedwyborcze „prezenty” sfinansował w połowie z samorządowych pieniędzy. O żadnych rekompensatach mowy nie było. Ministrowie tłumaczą, że wpływy z PIT i tak rosną, więc miasta zyskują.
W efekcie Warszawa oszacowała, że w tym roku z racji zmian straci 810 mln zł. Zyski z PIT założono co prawda mniej więcej tej samej wielkości, ile wpłynęło w 2019 r., ale gdyby nie rządowe zmiany byłoby ich właśnie o tyle więcej. A wydatki rosną. Kilkunastomiliardowego budżetu to nie wywróci, ale to istotny ubytek. Poznań stracił 175 mln zł potencjalnych wpływów, Kraków zyska na podatku PIT 55 mln zł w porównaniu z 2019 rokiem, ale spodziewał się dostanie o 260 mln więcej, więc tu potencjalna strata to ok. 205 mln zł. Podobnie sytuacja wygląda w innych miastach.
Drugim kłopotem są rosnące ceny prądu. Rząd obywatelom obiecuje rekompensaty wyrównujące podwyżki. Samorządy na taki bonus liczyć nie mogą i już od zeszłego roku zmagają się z szybującymi cenami energii. A te szczególnie dotykają organizatorów komunikacji miejskiej. Chodzi nie tylko o miasta z rozbudowaną siecią tramwajową, czy liniami miejskiej kolei, ale też te, które coraz chętniej inwestują w elektrobusy. Prąd jest wciąż dużo tańszym napędem niż diesel, ale szacowane koszty przewozów wyglądają dziś inaczej, niż choćby dwa lata temu.
Miasta radzą sobie lepiej i gorzej
Duże miasta znalazły się w kłopocie. Z jednej strony urzędnicy już dość powszechnie rozumieją, że komunikacja to koło zamachowe rozwoju miasta. Transport publiczny staje się wizytówką, w którą warto inwestować i rozwijać, by się nią chwalić. Protestować przeciwko buspasom czy nowym liniom po prostu nie wypada. W ostatnich miesiącach pasażerowie z Wrocławia czy
Poznania są wręcz bombardowani planami rozwoju tamtejszych autobusów i tramwajów. Z drugiej strony budżet na te pomysły znacząco się skurczył.
Nie dziwi więc, że
w Poznaniu zapowiedziano lipcową podwyżkę cen biletów warunkowo. Jak tłumaczyli urzędnicy, jeśli rząd wyrówna miastu stratę wpływów z PIT i zrekompensuje wydatki na oświatę (to zadanie zlecone w którym od lat rozjeżdżają się wydatki ponoszone przez miasta z rządową subwencją, która teoretycznie ma je finansować), to podwyżka nie będzie potrzebna. Rzecz jasna trudno się tego spodziewać, ale Poznań nie omieszkał wskazać źródła problemu.
W Warszawie, na wszelkie sposoby próbuje się uniknąć przerzucenia kosztów na pasażerów. Prezydent Rafał Trzaskowski i jego urzędnicy na każdym kroku zapierają się, że żadnych podwyżek cen biletów nie ma nawet w planach. Stolica planując budżet ograniczyła wydatki inwestycyjne. Ale to miasto w polskich warunkach wyjątkowe. Przy budżecie zbliżającym się do 20 mld zł, można szukać rezerw.
W Gdańsku spróbowano ucieczki do przodu. Ceny biletów pójdą w górę, ale jednocześnie miasto porozumiało się z województwem i
zaoferowało swoim mieszkańcom długo wyczekiwany wspólny bilet. Miesięczny z kartą mieszkańca ma kosztować 99 zł (5 zł więcej niż do tej pory), ale ma obowiązywać również w SKM–ce, PKM–ce i pociągach Przewozów Regionalnych. To dla gdańszczan świetna oferta (ci którzy do tej pory kupowali dwa bilety miesięczne, teraz mają jeden), ale sam Gdańsk poróżnił się przy okazji z Gdynią i Sopotem, które poczuły się odsunięte.
Gorzej jest w mniejszych miastach. We wspomnianym Lublinie, według szacunków „Kuriera Lubelskiego” autobusy i trolejbusy wyrabiały miesięcznie, jeszcze przed świętami 1,8 mln wozokilometrów, a plan na ten rok to 1,5 mln wozokilometrów na miesiąc. Wydatki na komunikację miejską obcięto o 15 proc. (169 mln zł w tym roku, o 28 mln zł mniej niż rok wcześniej). Pasażerowie to odczuli, częstotliwość wielu linii spadła w dni powszednie z 15 do 20 minut. W weekendy niektóre kursują co godzinę.
Cienki lód
Efekty mogą być katastrofalne. Pasażer zniechęcony do komunikacji przesiądzie się do auta. Zwłaszcza w dużym mieście cena nie musi być dużą przeszkodą. Siedząc w aucie i tak stanie w korku, bo już dziś samochodów w polskich miastach jest tyle, że płynny ruch w godzinach szczytu zdarza się rzadko, ale niejeden będzie wolał siedzieć w samochodowym fotelu niż stać na przystanku. W tym kontekście nawet podwyżka cen biletów nie wydaje się być tak niebezpieczna jak doprowadzenie oferty do stanu, w którym będzie nieatrakcyjna. A zachęcenie mieszkańca by z powrotem przesiadł się z auta do autobusu to misja trudna i długotrwała.
To już się dzieje, zresztą nie tylko w dużych miastach. W
opisywanych niedawno przez nas Starachowicach pocięty rozkład jazdy nie zapewnia dzieciom dojazdu do szkół. Póki co, rodzice próbują zorganizować autobus na własną rękę. Jednak w czarnym scenariuszu niektórzy machną na to i zaczną wozić dzieciaki autami, a reszta… nie wiadomo.