Ostatnio dołączyłem do grona kierowców i wnet poznałem ich punkt widzenia – tego fizycznego widzenia, zza kierownicy. Szybko przekonałem się, że na polskich drogach widać stamtąd niewiele. Pokutuje głównie brak zorganizowanej gospodarki przestrzennej.
Łatwo jest teoretyzować na temat bezpieczeństwa, jeszcze łatwiej jest pomstować na określoną grupę ludzi – w tym przypadku grupę uczestników ruchu drogowego. Ostatnio determinowany sytuacją życiową przesiadłem się ze zużytego roweru do samochodu i szybko przekonałem się, że pomstując na „polskich kierowców” byłem po części w błędzie.
Wzorcowy poligon
Polska jest jednym z najniebezpieczniejszych krajów dla pieszych, zaś ja zamieszkuję w Częstochowie, która swego czasu zajęła w statystykach policyjnych pierwsze miejsce w województwie śląskim w tej kategorii. Ilość zdarzeń drogowych z udziałem pieszych oraz ich ciężar gatunkowy polaryzował mój pogląd przeciw kierującym – sam poruszając się chodnikiem przecież wszystko widziałem i mogłem dostosować swoje zachowanie do obowiązujących warunków oraz sygnałów. Dokuczliwe dla mnie były (w zasadzie nadal są, przecież wciąż jestem pieszym) rzadkie rozmieszczenie przejść oraz niemiłosiernie długo zapalone czerwone światło. Tym większe odczuwałem oburzenie, kiedy na zebrze pierwszeństwo wymuszały pojazdy mające szansę zwolnić. Albo gorzej – pojawiały się znikąd.
Od kilku miesięcy jeżdżę kompaktowym minivanem, którego konstrukcja zapewnia mi o wiele lepszą widoczność, niż zwykła osobówka. Z jezdniami byłem już oswojony, bo od ponad dekady poruszałem się codziennie rowerem. Z ruchem drogowym większego problemu nie miałem poza samą prędkością poruszania.
I to właśnie przez więcej od rowerowych 20 km/h mam problem z dostrzeganiem pieszych. Winię tu infrastrukturę, bo rzadkie przejścia są dość słabo widoczne. Wcześniej, zbliżając się do nich na rowerze, miałem możliwość wypatrzenia pieszych wkraczających poza przejściem, czy też czających się przed zebrą.
Bajzel i oćma
Obecnie zbliżając się do przejścia w mniej uczęszczanym miejscu często dowiaduję się o tym niemal w ostatniej chwili. Dzieje się tak z kilku powodów.
Po pierwsze – szum informacyjny. To pokłosie braku gospodarki przestrzennej. Nasze otoczenie formowane jest przypadkowo bez żadnych ram. Doskonale wpisują się w to drogowcy, którzy mają fantazję w ustawianiu znaków, lokując je niekiedy jeden po drugim. W gąszczu informacji niebieski kwadrat czasem ginie. O znakach poziomych nie wspominam – są malowane tak, że albo szybko się wycierają, albo odbijają światło tak samo, jak otaczający je gładki asfalt. Malowanie grubowarstwowe nadal jest luksusem.
Kolejną przyczyną jest otoczenie przejść. Bardzo często parkowanie odbywa się tuż przy samej zebrze (prawo, które tego zabrania, to w naszym kraju teoria), a bywa też, że drzewa, które w Polsce wycinane są masowo, akurat w pobliżu przejść są nie do ruszenia. Więc w tych miejscach piesi „wyskakują” niekiedy zdezorientowani na jezdnię zza przeszkody optycznej. Przejścia lokowane na łukach, to już zupełnie odmienna przygoda dostarczająca masę wrażeń wszystkim spotykającym się na nich uczestnikom ruchu. A jeśli o optyce mowa – po zmierzchu wiele przejść spowija oćma, bo lampy uliczne albo są zasłonięte, albo nie działają.
Remedium? Stosowanie dedykowanego oświetlenia przejść oraz wyróżnienie znaków D-6 poprzez naniesienie naprzemiennych pól barwnych w kolorach białym i czarnym (skąd w ogóle ten zwyczaj stawiania szarych tyczek w miejsce niegdyś biało-czerwonych?).
Można też połączyć jedno z drugim tworząc pół-bramki zawierające znak D-6 i oświetlenie rzucające skupiony snop ze szczytu.
Rozumiem nagonkę na rowerzystów
Kiedy poruszałem się rowerem, to nie mogłem pojąć stereotypu rowerzysty, kreowanego jako roszczeniowego pirata drogowego w obcisłym ubranku z tworzywa sztucznego. Ja jeżdżąc w spodniach w kancik i kaszkiecie (turystycznie oczywiście inaczej) przestrzegałem przepisów, które czułem się zobligowany znać. Z tym większym zdziwieniem obserwowałem reakcję kierujących, którzy w większości zaskoczeni byli moim zachowaniem w sytuacjach kolizyjnych – jeździłem podręcznikowo oświetlając rower (nawet za dnia), wystawiając ręce przed zakrętem, nawiązując kontakt wzrokowy z kierowcami samochodów na kierunku kolizyjnym, mimo niewygody korzystając z ciągów pieszo-rowerowych i przeprowadzając rower w przypadku braku przejazdu.
Dziś wiem, że byłem „frajerem”. Owszem, widywałem „baranów” na rowerach, których miałem ochotę dogonić i pozbawić powietrza z opon, ale uznawałem ich za niechlubne wyjątki, jakichś sezonowców wyciągających rowery z piwnic na lipiec i sierpień. Podróżując jurajskimi drogami lokalnymi zrozumiałem stereotyp, bo jako żywo zablokował mnie przez niemal kilometr, kiedy para beztroskich pseudorowerzystów w tych obcisłych ubrankach jechała obok siebie uniemożliwiając mi wyprzedzenie z uwagi na podwójną ciągłą (nie będę przecież piracił). Pomny nauk z kursu nie używałem klaksonu, ale dawałem znać o swojej obecności wkręcając diesla na 4 tysiące. Efekt? Paniusia tylko się obejrzała i kontynuowała dysputę z partnerem. Gdy doczekałem się upragnionej przerywanej, wyprzedziłem odczuwając ogromną pokusę zepchnięcia ich do rowu. A to nie jedyna z takowymi przygoda w trakcie jednej zaledwie podróży!
Kierowcy – wreszcie Was rozumiem! Ale nadal nie toleruję łamania prawa i głupiego tłumaczenia, że ograniczenia prędkości służą zarabianiu pieniędzy poprzez mandaty. Teren zabudowany i podwójna ciągła w lesie? Widać być musi i więcej jak 50 km/h tam nie pojadę!