Systemy transportu publicznego na całym świecie znalazły się w poważnych tarapatach. Mniejsza liczba pasażerów oznacza brak wpływów z biletów, a problemy finansowe miast wywołane pandemią oznaczają marne szanse na finansowe wsparcie. W USA sytuacja jest wyjątkowo trudna, a tamtejsi organizatorzy transportu zbiorowego z nadzieją patrzą na władze federalne.
Stany Zjednoczone są jednym z państw najmocniej dotkniętych przez pandemię koronawirusa wywołującego COVID-19. Jak dotąd (początek grudnia) zdiagnozowano tam niemal 15 mln przypadków zakażeń, a liczba zgonów zbliżyła się do 300 tys. Administracja ustępującego prezydenta Donalda Trumpa, łagodnie rzecz ujmując, nie koncentrowała wysiłków na walce z chorobą. Dodatkowo sytuację utrudniła ostra kampania wyborcza i silna niechęć części społeczeństwa do podejmowania tak prostych środków zaradczych jak noszenie masek, których noszenie w wielu miastach i w wielu systemach transportowych nie było obowiązkowe.
Jeśli na to wszystko nałożymy poważne uzależnienie od transportu samochodowego, a w wielu miastach i tak trudną sytuację organizatorów komunikacji miejskiej, to trudna sytuacja nie powinna nas specjalnie dziwić, ale skala problemów mimo wszystko zaskakuje.
Ostatnio nad problemem pochylili się
dziennikarze The New York Times. W Bostonie zdecydowano się na zawieszenie kursowania pociągów aglomeracyjnych w weekendy oraz unieruchomiono wszystkie miejskie promy. W Waszyngtonie znacząco ograniczono kursowanie metra w godzinach wieczornych i w weekendy – zamkniętych zostało kilkanaście stacji. Atlanta zawiesiła 70 ze 110 tras autobusowych.
Nowojorski MTA (Metropolitan Transportation Authority) zagroziło dalszym ograniczaniem oferty przewozowej – rozważany jest m.in. plan zakładający ograniczenie oferty samego metra o 40% oraz zmniejszenie częstotliwości na kolejowych trasach aglomeracyjnych o połowę.
Problemy związane z brakiem środków na utrzymanie systemów transportowych mogą mieć oczywiście daleko idące skutki. Z jednej strony pogorszą one dalej i tak już trudną sytuację lokalnych przedsiębiorców, z których usług korzystają pasażerowie i przechodnie. Ograniczą także znacząco możliwość poruszania się Amerykanom nieposiadającym samochodu, a w USA to ciągle często są najbiedniejsi mieszkańcy. Takie miasta jak Nowy Jork czy inne, z rozwiniętymi systemami transportu obawiają się także, że drastyczne cięcia mogą ograniczyć możliwość poruszania się turystom w przyszłości.
Wszystko to sprawiło, że kwestia utrzymania transportu publicznego trafiła na szczebel federalny. Grupa kongresmenów zaproponowała program wsparcia dla transportu publicznego na kwotę 15 mld dol. – ma być on częścią pakietu wspierającego wyjście gospodarki amerykańskiej z kryzysu. Nowa administracja Joe Bidena już zapowiedziała jego wsparcie, ale organizatorzy transportu sugerowali kwotę ponad dwa razy większą.
Ogólnie w większości miast przyjmuje się, że pomoc powinna zapewnić przetrwanie do czasu powrotu normalnej liczby pasażerów i ustabilizowania się wpływów z biletów, ale nie jest do końca pewne, czy pasażerowie szybko i chętnie wrócą. Jak wielokrotnie pisaliśmy, podróżowanie transportem publicznym jest bezpieczne i nie stwarza wielkiego zagrożenia koronawirusem, jeśli wdrożone zostaną podstawowe środki bezpieczeństwa, ale COVID-19 może mieć także długoterminowe skutki. Nie jest bowiem wiadomo, jak duża część dotychczasowych pasażerów będzie nadal pracować zdalnie, jaka pozostanie przy transporcie rowerowym, który w wielu miastach przeżywa ogromny boom, a jaka wróci do podróżowania własnym samochodem.
Skala problemów finansowych robi ogromne wrażenia. Wspomniana wcześniej MTA szacuje, że na koniec roku może mieć stratę przekraczającą 6 mld dol. Boston mówi o brakujących 600 mln dol., zaś Chicago o kolejnych 500 mln dol.
W kwietniu liczba pasażerów transportu publicznego w Stanach nie osiągała nawet 20% poziomu sprzed pandemii. We wrześniu wzrosła wprawdzie do 40% poziomów sprzed koronawirusa, ale ostatnie miesiące roku przyniosły kolejne spadki. W Nowym Jorku liczba podróżnych nie przekracza obecnie 30% przedpandemicznego poziomu – gorzej jest w Waszyngtonie czy San Francisco, gdzie jest to jedynie 15% liczby zeszłorocznych podróżnych.
Patrick J. Foye z MTA twierdzi nawet, że tak źle w Nowym Jorku nie było nawet w czasach Wielkiego Kryzysu z początku poprzedniego wieku. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na to, że w USA wielu operatorów jest dużo bardziej uzależniona od wpływów z biletów, niż ma to miejsce w Europie. W San Francisco zapewniają one aż 70% wpływów. W Nowym Jorku czy Waszyngtonie ok. 40%, zaś w Bostonie 33%.
Pozostałe środki zapewniały przeważnie miasta i lokalne samorządy lub wsparcie stanowe, ale teraz nie można na nie liczyć. Rząd federalny przeznaczył wprawdzie już po kilku miesiącach środki na wsparcie transportu, ale okazały się one niewystarczające i zostały już przez zarządców dawno skonsumowane.
Eksperci zwracają uwagę na jeszcze jeden poważny problem – przy braku odpowiedniej oferty, a ta przez ostatnie miesiące była w niektórych miastach już wielokrotnie ograniczana i zmieniana, może być trudno powalczyć o nowych pasażerów. Miasta mogą więc wpaść w pułapkę – będą ograniczać ofertę, by obniżyć koszty i zminimalizować straty wynikające z malejących wpływów z biletów, co będzie mogło doprowadzić do dalszego odpływu pasażerów i głębszych problemów finansowych.
Taki mechanizm może zadziałaś niestety nie tylko w USA…