Żywiołowa rozbudowa miast, o której kształcie decydują dziś często osiedlający się nowi mieszkańcy, a nie organy administracji, to dla branży transportowej olbrzymie wyzwanie. Duże problemy towarzyszą bowiem równie dużym możliwościom. Ale zbyt często mamy zwyczaj dostrzegać tylko te pierwsze – i domagać się przywilejów, na które nie może liczyć nikt inny.
Przewoźnicy usilnie starają się dziś wywalczyć dla swej branży komfort, na jaki nie może liczyć żadna inna gałąź gospodarki. Chcą bowiem, by to właśnie transportowcy narzucili swoim klientom, pasażerom, ich potrzeby przewozowe – trudno inaczej określić próby prawnego wymuszenia organizacji przestrzeni miast i ich okolic pod dyktando infrastruktury transportowej.
Nie jest wielką filozofią dostrzec, że gdyby udały się wcielić w życie ich postulaty i wyznaczono by gęste obszary mieszkalne oraz te, w których znajdą się duże zakłady pracy, ludzie musieliby przemieszczać się pomiędzy jednymi i drugimi – i to dużymi, regularnie płynącymi potokami, a więc dokładnie tak, jak na rękę jest wszystkim, którzy żyją z przewożenia ludzi. W ten coraz głośniejszy nurt wpisuje się kilka felietonów opublikowanych na łamach naszego portalu.
Dostrzeżmy perspektywy, a nie ograniczajmy ludzkie dążeniaChoć postulaty owych planistów są zrozumiałe, a do tego
podpierają je realne problemy – np. związane z obsługą przedmieść czy korkami na drogach wjazdowych do aglomeracji, proponowane przez nich rozwiązanie jest pójściem na skróty. Coraz częściej nie próbuje się bowiem wyjść naprzeciw potrzebom klientów, a zmieniać te potrzeby – wozić ludzi nie z miejsc, w których chcą mieszkać, do miejsc, w których chcą pracować, a z miejsc, w którym wyznaczymy im mieszkania, do tych, w których wskażemy strefy pracy.
Tymczasem wożenie ludzi nawet z najbardziej oddalonych przedmieść do centrów może być niezłym biznesem – przecież od zawsze wraz ze wzrostem odległości rośnie cena biletu. Nawet jeśli zabudowa jest gdzieś luźna, można by próbować zarobić wożąc ludzi mniejszymi pojazdami, jak dzieje się to w wielu krajach świata, do których rzadko sięgają oczy skupionych jedynie na zachodnioeuropejskich wzorcach. Wreszcie można by, w przypadku trudności z organizacją komunikacji zbiorowej, zarabiać na budowie szos i mycie drogowym, zachęcając ludzi do wspólnych przejazdów sąsiedzkich.
Problemem są wymuszone regulacje, a nie ich brak Wszystko to dałoby się, gdyby nie już istniejące przeregulowanie życia publicznego. Uruchamianiu linii na przedmieścia nie sprzyjają wysokie koszty pracy w dużej mierze wynikające z obciążeń podatkowych oraz wysoka akcyza paliwowa i spore koszty zezwoleń niezależne od skali działalności. Choć przewóz kilkunastu ludzi jednym pojazdem jest oczywiście bardziej ekonomiczny niż kilkanaście samochodów wiozących po jednym kierowcy, rozwój takich połączeń hamowany jest relatywnie dużym obciążeniem państwa przypadającym na jednego pasażera – w tej sytuacji rzeczywiście wygodniej jest skomasować potok w jednym kierunku osiedla mieszkaniowego, ale to rozwiązanie nie problemu, a jego skutku. Pobrane z pracy i paliwa podatki wydawane są natomiast w części na... budowę dróg do tych oddalonych przedmieść, przez co uniemożliwia się próby zarobkowania na budowie ciągów komunikacyjnych (to zresztą duży problem obowiązującego dziś prawa).
Branży wygodnie jest nie dostrzegać szans działalności niezależnej od samorządów, bo obowiązek utrzymania komunikacji zbiorowej przez gminy jest dla niej bardzo korzystny. Pozwala nie myśleć o radykalnych zmianach polityki transportowej poszczególnych (w dużej mierze publicznych) przedsiębiorstw, bo przecież i tak samorządy będą zobowiązane zlecać im jakieś usługi. Zamiast więc walczyć o liberalizację już istniejących przepisów, która pozwoliłaby otworzyć nowe horyzonty – obniżyć koszty działalności i poszerzyć portfel usług np. poprzez zniesienie obowiązku kursowania tylko tam, gdzie wyznaczono przystanki, jazdy według ściśle określonego rozkładu jazdy zamiast według potrzeb itd. – transportowcy wolą okopać się na już obranych pozycjach i walczyć o kolejne regulacje.
Kołowrotek, z którego nie da się wyjść?To jednak droga, która prowadzi donikąd. Wkrótce nawet najdoskonalsza organizacja przestrzenna zacznie się kruszyć pod naporem ludzkich potrzeb niepasujących do modelu, wszak nawet najgenialniejszy planista nie jest w stanie przewidzieć zachowań wszystkich jednostek. A kiedy ów upragniony ład zacznie się ponownie sypać, pozostanie tylko zacząć zabawę w układanie miasta od początku – albo wreszcie zadać sobie pytanie o jej sens.